BukBuk © 2024

Wołanie kobiet
Rozmowa z Charlotte Gordon


Czy mogłabyś opowiedzieć mi o tym, skąd wzięłaś pomysł na napisanie „Buntowniczek”, historii Mary Wollstonecraft – prekursorki feminizmu i jej córki Mary Shelley – autorki słynnego „Frankensteina”?

Charlotte Gordon: Pomysł wziął się z potrzeby wypełnienia białych plam. Mary Wollstonecraft była słynną radykalistką, autorką jednego z pierwszych traktatów feministycznych Wołania o prawa kobiety, niezwykle świadomą działaczką społeczną i pisarką. Jej córka, Mary Shelley, to autorka powieści, stanowiącej do dziś inspirację dla niezliczonych dzieł kultury. Obie kobiety prowadziły niezwykłe życie i to zarówno w sferze prywatnej, jak i zawodowej. A mimo to, gdy na początku lat osiemdziesiątych studiowałam literaturę na Harvardzie, niczego się o nich nie dowiedziałam. To było naprawdę dziwne. Miałam doskonałych wykładowców, ale nie czytaliśmy dzieł Mary Wollstonecraft i nie zajrzeliśmy nawet do twórczości Mary Shelley. 
   Gdy zdobyłam tytuł profesora i zaczęłam prowadzić własne zajęcia na temat literatury kobiecej, postanowiłam, że będę mówić o Mary Wollstonecraft, chociaż uważałam ją wtedy za ciut nudną. Próbowałam przeczytać Wołanie o prawa kobiety, ale efekty były marne. W końcu natknęłam się na fragment jej biografii, z którego dowiedziałam się, że była matką Mary Shelley. Pomyślałam wtedy – dlaczego nikt mi nigdy nie powiedział, że ta odjazdowa kobieta o rewolucyjnych poglądach miała równie odjazdową córkę? 

Mary Wollstonecraft napisała przełomową pracę Thoughts on the Education of Daughters [Rozmyślania nad nauczaniem córek], w której przedstawiła kobiety jako inteligentne istoty, które mogą być niezależne od mężczyzn, pod warunkiem że zapewni się im odpowiednie wykształcenie. Takie myślenie musiało mieć ogromny wpływ na jej córkę… 

Tak mi się wydawało na początku. Ale potem odkryłam, że Mary Wollstonecraft zmarła dziesięć dni po tym, jak urodziła Shelley. Pomyślałam sobie: chwila, moje całe założenie, że ta kobieta wpłynęła na córkę musi być błędne. W większości opracowań umieszczano je w osobnych działach – Mary Wollstonecraft w oświeceniu, a Mary Shelley w romantyzmie. Żadnego powiązania. Akademicy mówili mi: „To dwie, zupełnie różne osoby”. W końcu natknęłam się na informację, że ojciec Mary Shelley, William Godwin, uznany publicysta polityczny, myśliciel i powieściopisarz, nauczył ją czytania liter z nagrobku jej matki. Ten obraz tak silnie przemawiał do wyobraźni. Zabrałam się do czasochłonnych badań. Udałam się do Anglii, przeczytałam wszystkie dostępne biografie obydwu kobiet i starałam się pojąć jak duch Mary Wollstonecraft wpłynął na losy jej córki. Podobieństw w ich życiu było mnóstwo. Z początku wydawało mi się wręcz, że sobie to wszystko wymyśliłam, ale podobnie jak w przypadku innych moich książek okazało się, że kiedy człowiek sądzi, że zwariował, jest właśnie u progu jakiegoś odkrycia. Dotyczy to zwłaszcza kobiet. Nauczono nas wątpienia w siebie. A jednak materiał dowodowy był jednoznaczny i tylko czekał, aż mu się przyjrzę. Zależało mi, by opowiedzieć losy tych kobiet i nie chciałam, aby przybrało to formę krytyki literackiej. Zamierzałam mojej książce połączyć matkę i córkę na nowo. 

Konstrukcja twojej książki jest dość szczególna. Kolejne rozdziały poświęcasz naprzemiennie matce i córce. Mimo to zabieg ten okazał się bardzo naturalny. Czy to dlatego, że ich życia były w wielu aspektach podobne, również dlatego, żę społeczne i kulturowe ograniczenia narzucone kobietom – a już zwłaszcza artystkom – zmieniały się w tak wolnym tempie? 

Ta konstrukcja doprowadza wiele osób do szału. Mój wujek twierdzi, że czytał co drugi rozdział. Na początku pisania książki dałam sobie dużą swobodę. I kiedy skończyłam pisać o dzieciństwie Mary Shelley, natychmiast zapragnęłam wiedzieć, jak wyglądały pierwsze lata życia jej matki. Okazało się z czasem, że jest między nimi wiele interesujących podobieństw. Obie uciekły z domu i żyły niezamężne, potępiane za to, że były z mężczyznami, których kochały. Doświadczyły ogromnego strachu przed utratą swoich dzieci. Musiały mierzyć się ze społecznym odrzuceniem, poczuciem winy i rozpaczą. Krytykowano ich dzieła, ale oczywiście nie z powodów merytorycznych, tylko przez pryzmat życia, jakie wiodły. 

Ponadto obie były pisarkami i matkami, co było nietypowe. Na przełomie XVIII i XIX wieku większość piszących kobiet było singielkami. Emily Dickinson, siostry Brontë, Jane Austen… A już z pewnością nie miały dzieci. 

Tak, bo to by je uczyniło jeszcze bardziej bezsilnymi. Mary Wollstonecraft miała romans z Gilbertem Imlayem, kochającym ryzyko amerykańskim biznesmenem, co jednak nie skończyło się małżeństwem. Miała z nim córkę o imieniu Fanny i została odtrącona przez społeczeństwo za urodzenie dziecka z nieślubnego łoża. Porzucona przez kochanka, próbowała popełnić samobójstwo, a trzeba zaznaczyć, że była naprawdę silną osobą. Podróżowała samotnie do Francji w przededniu rewolucji francuskiej, żeby zobaczyć ją na własne oczy. Dzielnie mierzyła się z przeciwnościami losu, by utrzymać siebie i swoje dziecko. W końcu wyszła za Godwina i zmarła przy porodzie Mary. Jej córka w wieku szesnastu lat uciekła z Percym Shelleyem, słynnym poetą epoki romantyzmu. Mężczyzna był żonaty, co wywołało olbrzymi skandal. Jej liberalny i oświecony ojciec odepchnął ją i nie odezwał się do córki słowem przez resztę życia. Mary Shelley urodziła pierwsze dziecko, mając siedemnaście lat. W swoim dzienniku pisała dzień po dniu: „Opiekuję się dzieckiem, czytam”, aż w końcu: „Znalazłam dziecko martwe”. Pisząc Frankensteina, miała dziewiętnaście lat i była w trzeciej ciąży. Spośród czwórki jej dzieci tylko jedno przeżyło. Mary zmuszona była sama wychować syna i stało się to dla niej punktem zapalnym do dążenia do finansowej niezależności.
   Dla Mary Wollstonecraft posiadanie dzieci i kontakt z młodszymi ludźmi oznaczał spoglądanie w przyszłość i pielęgnowanie nadziei, że świat dozna oświecenia, a  kobiety i mężczyźni staną się sobie równi. Była niepoprawną marzycielką. 

To uderzające, jak okrutne dla kobiet były tamte czasy. W twojej książce często przewijają się takie słowa: depresja, samobójstwo, wydziedziczenie, śmierć przy porodzie, potwór… 

Moje bohaterki żyły w społeczeństwie, w którym po ślubie kobiecie nie wolno było posiadać żadnego majątku, własnych pieniędzy. Dzieci, które urodziły się w związku małżeńskim, stawały się własnością męża. Nie było mowy o rozwodzie, nie istniało pojęcie przemocy domowej. Jeśli twój mąż bił cię, to nie było w tym nic złego. Wielkim przejawem humanitaryzmu tamtych czasów było to, że bat, używany do karania kobiet, nie powinien być grubszy od ludzkiego kciuka. Robert Filmer, wpływowy angielski politolog, wspierał patriarchat. Jego poglądy sprowadzały się do tego, że ojciec jest królem rodziny. Król ustanawia prawo, wyłącznie na podstawie własnej woli, jest gwarantem ładu. Stąd brał się pogląd, że jeśli pozwolisz żonie wymknąć się spod kontroli, cała rodzina się rozpadnie, a w konsekwencji cała społeczność. Dodatkowo, w czasach Mary Shelley, ludzie żyli w strachu, że rewolucja przeniesie się z Francji do Anglii. Tym bardziej postrzegano autonomię kobiet jako zarzewie buntu. 

Trzeba również wspomnieć o literackim wpływie Johna Miltona, jednego z największych angielskich poetów, i o jego Raju utraconym, w którym porównywał kobietę i jej pragnienie, aby podobnie jak mężczyzna móc tworzyć, do szatana i grzechu. Ta wizja miała znaczący wpływ na powieściopisarki żyjące w XVIII i XIX wieku. Nie dziwi, że publikowały swoje dzieła albo pod przybranymi nazwiskami, albo anonimowo.

Jestem przekonana że zarówno Mary Wollstonecraft, jak i Mary Shelley przyswoiły sobie ten przekaz kulturowy. Dla tej pierwszej nie było to z początku istotne, dlatego że zaczęła pracę jako dziennikarka w czasach, gdy powszechne było podpisywanie tekstów inicjałami. Po raz pierwszy świadomie umieściła swoje nazwisko dopiero na okładce Wołania o prawa człowieka, w którym rzuciła wyzwanie jednemu z najbardziej wpływowych intelektualistów swoich czasów, czyli Edmundowi Burke’owi. Wyobraź to sobie! Wiedziała dokładnie czym to grozi. Ryzykowała, że nikt nie weźmie pod uwagę jej poglądów, wiedząc że spisała je kobieta. Było wielce prawdopodobne, że zostanie pozbawiona autorytetu zanim ktokolwiek przeczyta książkę. W końcu zdecydowała, że mimo to umieści nazwisko na okładce. Czytając o tym, zakrzyknęłam: „Wow, Mary Wollstonecraft, dajesz!”. Sto lat później siostry Brontë nie zdecydowały się na tak odważny krok. 
Gdy „Wołania o prawa człowieka” zostały wydane, autorka została zaatakowana za jej wyzwolony seksualnie styl życia, a merytoryczną wartość jej dzieła pominięto milczeniem. Nazywano ją hieną w halce. Współcześnie w Stanach ponownie rozkwita zwyczaj atakowania wpływowych kobiet na podstawie ich seksualności i płci, a nie reprezentowanych idei czy zasad. Mogliśmy to niedawno zaobserwować przy okazji porażki Hillary Clinton w wyborach prezydenckich. Myślałam, że mamy to już za sobą, ale mizoginia trawiąca współczesny świat jest tak silna, że wiele osób obawia się, iż nigdy nie doczekamy kobiety prezydenta. 

A Mary Shelley? Ona z kolei świadomie podważyła własne autorstwo Frankensteina. 

Pomysł na napisanie Frankensteina narodził się w burzową noc w willi stojącej na skraju Jeziora Genewskiego, gdzie Byron, Percy Shelley i Mary spędzali lato. Byli zniechęceni brzydką pogodą. Byron wpadł na pomysł: niech każde z nich napisze historię o duchach, po czym wybiorą zwycięzcę. Pierwsze zdanie opowiadania Mary brzmiało: „W pewną straszliwą listopadową noc udało mi się stworzyć człowieka”. I choć wygrała konkurs, to doskonale wiedziała, że historia potwora, którego Victor Frankenstein pozszywał z części zwłok, zostanie uznana przez współczesnych czytelników za niemoralną. Zwłaszcza, że napisała ją kobieta. Usunęła swoje nazwisko z okładki z obawy przed utratą praw rodzicielskich. A gdy przy drugim wydaniu odważyła się  wystąpić jako autorka , wszyscy obrzucili ją błotem. Przypisywano jej perwersyjne skłonności. Była samotną matką i rozpaczliwie potrzebowała pieniędzy, chciała więc, aby książka dobrze się sprzedawała. Cóż mogła zrobić? Dodała przedmowę, w której pisała zdumiona: „Jak mogłam wtedy, jako młoda dziewczyna, wpaść na tak ohydny pomysł i go w ogóle rozważać?” Stwierdziła, że idea przyszła do niej we śnie. W ten sposób zdystansowała się wobec swojego dzieła i jego odbioru. Tajemniczo „natchniona” fabuła, nawiązująca do duchów, tego co niewidzialne i nieoczekiwane, wpisywała się zresztą w tradycję romantyzmu. 

Targiczne losy pozbawionego imienia i korzeni potwora z „Frankensteina” przywołują na myśl sytuację, w jakiej znalazły się kobiety, którym nie pozwalano pracować, wyrażać się swobodnie, posiadać swojej twórczej przestrzeni  ( „własnego pokoju”, jak nazwała to później Virginia Woolf), i które musiały publikować swoje utwory anonimowo. Czy potwór reprezentował autorkę? 

Mary Shelley bez wątpienia czerpała z własnego doświadczenia. Została osierocona przez matkę, ojciec ją porzucił, a społeczeństwo potępiło za związanie się z żonatym mężczyzną. W dużej mierze ukształtowały ją historia matki i inne tragiczne rzeczy, dziejące się wokół. Jej przybrana siostra Fanny oraz Harriet Shelley, czyli pierwsza żona jej kochanka Percy’ego, popełniły samobójstwa. Ludzie nie mieli żadnej litości wobec porzuconych kobiet, niezamężnych matek i dzieci z nieprawego łoża. Podobnie na miłosierdzie nie mógł liczyć jej bohater. Frankenstein to powieść głęboko feministyczna mówiąca o tym, co się wydarza, gdy kobietom odbierze się wszelką władzę. Jest to  mroczna wizja świata bez matek. Kobiety, postrzegane dotąd jako stworzycielki życia, zostają zastąpione przez mężczyzn. Wszystkie kobiety we Frankensteinie giną. Kiedy w latach siedemdziesiątych książkę czytano w ramach drugiej fali feminizmu, wiele osób wściekło się na Shelley. Co to za feministka, która pisze takie książki? To się mijało z celem, ich zdaniem. A przecież ta powieść jest lustrzanym odbiciem czasów, w jakich żyła autorka, kiedy kobiety ponosiły konsekwencje męskich ambicji i wartości. I stanowi protest przeciwko temu. Jest to powieść z morałem. Społeczeństwo, które boi się Innego i nadużywa bezbronnych, stwarza potwory. 

Pomimo wszystkich wyzwań, zarówno matka, jak i córka za każdym razem odradzają się z popiołów. Czytając o losach Mary Wollstonecraft, ciągle przypominałam sobie słowa ze stand-upu Hannah Gadsby zatytułowanego Nanette: „Nie ma nic mocniejszego od kobiety, która została złamana i zdołała pozbierać się na nowo”. Skąd brała się u niej ta siła? 

Mary Wollstonecraft była z pewnością nietuzinkową osobą. Wściekłość towarzyszyła jej od urodzenia i stanowiła jej siłę napędową. Miała trudne dzieciństwo, doświadczyła nędzy i przemocy domowej. Jako nastolatka kładła się pod drzwiami sypialni swojej matki, by ochronić ją przed pijanym mężem. Walczyła też o swoje siostry – jedną z nich przekonała, aby uciekła od agresywnego partnera, choć konsekwencje podobnych czynów były katastrofalne dla kobiet żyjących w tamtych czasach. 
Przez wiele lat pracowałam dla Elie Wiesela i wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, że cierpienie nadaje ofiarom autorytet. Dzięki swoim doświadczeniom zyskują wiarygodnośc w oczach innych ludzi. Wollstonecraft miała trudne życie i dlatego chciała zmieniać świat. Doskonale wiedziała, jak trudno jest samotnej matce utrzymać się. Uważała, że kobiety powinny odebrać porządne wykształcenie, bo to właśnie edukacja odmieniła jej życie. Dzięki niej mogła między innymi skutecznie wyrażać swój gniew. 

To uderzające, że nawet najbardziej otwarci mężczyźni tamtych czasów oraz związki, które jak na tamte czasy mogły uchodzić za partnerskie, były naznaczone piętnem patriarchatu . I kończyły się rozczarowaniem, wystarczy przytoczyć  przykład Mary Wollstonecraft i Williama Godwina. 

William Godwin był cenionym publicystą politycznym i myślicielem o radykalnych poglądach, anarchistą. Kiedy związał się z Mary, oboje byli znanymi osobistościami. Mary miała wówczas 36 lat, na koncie kilka nieudanych związków z mężczyznami i nie wierzyła w instytucję małżeństwa. Z kolei Godwina wychowano w surowej i rygorystycznej tradycji kalwińskiej. Był bardzo niepewny własnej seksualności.  Jestem prawie pewna, że poznawszy Mary Wollstonecraft był nadal prawiczkiem. Gdy Mary umarła, Godwin był wściekły, że go opuściła. A dodatkowo był człowiekiem, który rozpaczliwie dążył do sławy i bogactwa. Istna mieszanka wybuchowa, która zawocowała tym, że Godwin opublikował wspomnienia, w których udokumentował wszelkie potajemne romanse Wollstonecraft. Po publikacji jego memuaru, szukający w słowniku terminu „dziwka”, natykali sie na nazwisko Wollstonecraft. Kobiety żyjące w epoce wiktoriańskiej nie chciały mieć z nią nic wspólnego. Kojarzyła się  wyłącznie z hańbą. 

A co się stało później z reputacją Mary Wollstonecraft? 

Jej prace z dziedziny polityki i filozofii przez długi czas były przyćmione przez skandale seksualne. Mało brakowało, a zupełnie zniknęłaby z zasobów naszej pamięci historycznej. Została niejako wskrzeszona przez ruch sufrażystek, ale jej dzieła były w dużej mierze zaniedbane aż do lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Szczyt swojej popularności osiągnęła dzięki drugiej fazie feminizmu. Później zaczęto narzekać, że nie jest wystarczająco radykalna. Niewątpliwie była wizjonerką, feministką, niezwykle inteligentną osobą, żyjąca w toksycznym świecie, w którym dla takich kobiet jak ona nie było miejsca.
Czuję głęboką więź z Mary. Uważam, że trzeba podtrzymywac jej walkę i staram się wspierać młode kobiety w ich działaniach. Myślę o tym, ile jeszcze powinnyśmy zrobić, czy mam napisać o tym kolejną książkę i czy książki wystarczą? 


Rozmawiała Julia Skórzyńska-Ślusarek 

Przekład: Adrian Tomczyk
Zdjęcia: Jason Grow, Jacek Kordus

Charlotte Gordon – Amerykańska pisarka, autorka książki Buntowniczki. Niezwykłe życie Mary Wollstonecraft i jej córki Mary Shelley (tłum. Paulina Surniak, Wydawnictwo Poznańskie 2019), za którą otrzymała nagrodę National Book Critics Circle w kategorii „Biografie”. Jej eseje ukazywały się w „The New York Times”, „The Wall Street Journal”, „Slate”, „The Washington Post”. Jest profesorem nauk humanistycznych w Endicott College.